Cztery latka już minęły od dość niespodziewanej ucieczki Lestera B. w nieznane zaświaty. Największy punk pośród profesjonalnych trębaczy jazzowych zdjął swój biały kitel i odjechał, pozostawiając na nudnym ziemskim padole kupę ogromnie interesujących dźwięków. Tak zupełnie przypadkiem, zabijając czas z rodzinką w kolejnym przeinwestowanym megasklepie, który nie płaci własnych rachunków (nazwa handlowa do wiadomości w redakcji), napatoczyłem się na podwójnego ceda Lestera za bardzo chrześcijańską cenę (poniżej pięciu dych). Wziąłem chłopaka do ręki i z radością skonstatowałem, iż ced zawiera kilka uroczych piosenek, znanych mi z ukochanej kasety "Hello Dolly" (by długo nie wymieniać - tytułowa pieśń, jak i ostro doprawiona rubasznym sznytem lesterowej trąbki "Lonely Woman" Ornette'a Colemana). Rozpakowując zaś ceda w domku z krzykliwą radością zauważyłem, iż zawarto na nim cały LP "Hello Dolly" (rok porodu - 1974), cały LP "Bugle Boy Bop" (1982) i obszerne fragmenty LP "Rope-A-Dope" (1975, nota bene zmieściłaby się tu cała jego zawartość, a nie tylko cztery piosnki - ale cóż, nieznane są wyroki boskie). Kurcze, przyznacie, że takie kompilacje kupuje się z wielką przyjemnością. fr. recenzji https://www.vivo.pl/gaz-eta/recenzje/gazeta.php?nr=13&id=26